Czyli o tym jak pojechałam do Olesznej na Kurs Przewodnikowski organizowany przez Zespoły Kadry Kształcącej Hufców Łagiewniki i Oleśnica.
Początki były całkiem niewinne, szukanie w sieci kursu, który odbywałby się w czasie mojej przerwy międzysemestralnej, która niestety nie pokryła się z feriami zimowymi w województwie wielkopolskim. Znalazłam, nie za drogi, nie za długi, nie za daleko. Pozostało tylko zgłosić się i czekać. Obaw co nie miara: czy ludzie będą fajni, czy kurs będzie ciekawy, czy odnajdę się w "nowej rzeczywistości", czy zdobędę przydatną wiedzę itp. itd., jak to człowiek wyjeżdżający na obczyznę... Więcej powodów do zmartwień już nie mogłam sobie znaleźć.
Sam wyjazd okazał się nie lada wyzwaniem, zaraz po pracy wsiadłam do pociągu do Leszna, w domu szybko umyłam się, zjadłam obiad, dopakowałam najpotrzebniejsze rzeczy (i tak czegoś tam zapomniałam ;-)) i z powrotem jechałam na dworzec.
Jak każda sprytna, inteligentna i odważna kobieta, we Wrocławiu postanowiłam pytać o drogę. Chodziło mi tylko o przystanek tramwajowy, bo potem to już pamiętałam, gdzie mam wysiąść i dokąd się udać. Niestety na moje pytanie (pytałam panią w kiosku, one podobno wiedzą wszystko), gdzie jest najbliższy przystanek tramwajowy, pani zapytała "jaki"? Muszę przyznać zbiło mnie to nieco z tropu, przecież powiedziałam, że t r a m w a j o w y, chciałam już dodać, że MPK, ale się powstrzymałam. Jak na kobietę przystało znałam numer tramwaju (nie, koloru nie znałam), nazwy kolejnych trzech przystanków (a co, ja nie zapamiętam?!), ale nie wiedziałam w jakim dokładnie kierunku ma jechać. Stanowiło to pewien problem, ale tylko przez chwilę, bo pani z kiosku ostatecznie machnęła ręką i kazała mi iść prosto (nie można było tak od razu? widocznie nie).
Potem wszystko poszło jak po maśle, znalazłam przystanek, trafiłam do odpowiedniego busa (w przypadku osoby, której zdarzyło się wracać 6 godzin z Poznania do Leszna, nie z winy PKP, to sukces). Taki tyci problem pojawił się, gdy zadzwoniła do mnie Asia, komendantka kursu, i zapytała, gdzie jestem. Moja odpowiedź brzmiała: "yyy, na prawo pole, na lewo pole, z przodu i z tyłu też pole, o! mijamy stację benzynową po prawej stronie!". Dobrze, że istnieją rozkłady jazdy, bo inaczej nie wiedzieliby, o której godzinie mnie odebrać. Na sam koniec podróży, zanim wsiadłam do samochodu, i zanim Zbyszek, który mnie odbierał zdążył mi powiedzieć, że jest ślisko, zaliczyłam efektowny upadek.
Ale ja o kursie miałam pisać. No więc... ;-) było fajnie. Pracowaliśmy pilnie jak pszczółki. Nasz zastęp nazwaliśmy "Wulkan Żywiołów", bo na "Pustaki" nam nie wyrażono zgody, a "HAHAO" nie miało już takiego fajnego wydźwięku. Jedzenie nam dawali 5 razy dziennie - tyle pączków, co w trakcie kursu, to nawet w tłusty czwartek nie zjadłam. Zajęcia były od rana do wieczora. Codziennie mieliśmy poranną rozgrzewkę, a po południu spacerniak (oficjalnie powinnam mówić, że obowiązkowy poobiedni spacer). W trakcie ciszy poobiedniej mieliśmy czas na realizację zadań związanych z naszymi sprawnościami - każdy z nas w trakcie kursu musiał zdobyć sprawność *** lub mistrzowską. Łatwo nie było. Każdy z nas miał pełne ręce roboty. Ale śmiało mogę powiedzieć, że było warto.
Kurs stał się dla mnie nie tylko okazją do zdobycia wiedzy niezbędnej do pracy w drużynie, ale szansą poznania nowych, wspaniałych ludzi. Zarówno kadra, jak i uczestnicy stworzyli, a właściwie stworzyliśmy, przyjazną atmosferę, dzięki, której wszyscy bardzo szybko się zaaklimatyzowali i wspólnie zabrali do pracy. Po kilku dniach, jako jedyna przedstawicielka chorągwi innej niż dolnośląska, zostałam nazwana zaadoptowanym członkiem chorągwi dolnośląskiej.
Moje początkowe obawy okazały się bezpodstawne. Poznałam mnóstwo ciekawych ludzi i zdobyłam wiedzę, którą z pewnością wykorzystam w praktyce, o ile już tego nie zrobiłam w trakcie kursu. Spojrzałam na ZHP, moją działalność i działalność mojej drużyny z innej perspektywy. Mam mnóstwo energii i chęci do pracy, których się szybko nie pozbędę, a które na pewno dobrze spożytkuję. Nie żałuję ani chwili spędzonej na kursie. Każda minuta była odrobiną pracy, każda godzina nowym zadaniem, każdy dzień nowym wyzwaniem, a każdy taki kurs jest niepowtarzalną okazją by nawiązać nowe znajomości, posiąść niezbędną wiedzę, by po prostu wrócić lepszym.
Bardziej dociekliwych zapraszam na stronę internetową kursu, gdzie można na bieżąco śledzić nasze poczynania.
P.S. Do teraz próbuję wymyślić co mi się nie podobało w tym kursie, i poza brakującą zapałką w kanadyjce niczego nie udało mi się wymyślić.
Pozdrawiam wszystkich liderów JOŁ
sam. Paulina Woźniak - zastępczyni redaktor naczelnej EH, studentka etnolingwistyki na UAM, ratowniczka ZHP, gitarzystka, drużynowa nauczycielka śpiewu, z pasją poznaje kolejne języki obce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz